Krępowy skarb.
Dawną, prastarą puszczę, zwaną dziś kozienicką rozciągniętą wśród bagien, ługów i piaszczystych pagórków porastały nieprzebyte bory. W ostępach leśnych oprócz zwierzyny i ptactwa żyły tajemnicze istoty, o których dowiedzieć można się było z opowieści starych ludzi lasu i myśliwych. Pierwsi ludzie zdobywając puszczę widywali owe istoty dość często. Kim były? Długo by wymieniać, może to: wodnicy, licha, duszki, czarciki, południce, zjawy, strażnicy uroczysk, skarbnicy, mary, mamuny. Najgroźniejsze bywały topielice. O Garbatce nikt jeszcze wtedy nie słyszał, choć opowieść ta rozgrywa się w okolicach dzisiejszej północno-zachodniej Garbatki, wsi Molendy, Rudy i Krępca. Ludzie kierowani strachem przed kłami wilków, niedźwiedzi, a nade wszystko lękiem przed czarami, urokiem, przekleństwem, unikali wypraw w głąb kniei. Daleko w Puszczę, zapuszczali się jedynie szaleni śmiałkowie, ci którym życie było niemiłe, tacy, których zwiodły leśne duchy (były to czasy, kiedy nawet grzyby, jagody, kwiaty moc mamienia i zwodzenia w las posiadały) , trafiali się też i tacy, których w las pchała chciwość.
Do nieszczęśników zaślepionych rządzą zysków należał stary Mliś. Znał on Puszczę dobrze, nie raz śmierci w oczy zaglądał i zawsze z opresji sianem się wykręcał. Niedźwiedzi wiele oszukał, za długo byłoby o tym opowiadać. Z leśnych barci miód niedźwiedziom podkradał. Często bywało, że po jednej stronie pnia Mliś, a po drugiej miś. Na przemian łapy wpychają w dziuplę z miodem. Chłop robił to tak sprytnie, że żaden z niedźwiadków o wspólnej biesiadzie się nie zmiarkował. Mliś w poszukiwaniu nowych barci zapędzał się coraz głębiej w nieprzebytą puszczę. Ufał swej przebiegłości, lekceważył przestrogi starych ludzi. Chłop coraz to więcej miodu do budy (chaty) znosił. Orzechy, miód Mlisia trafiały na dwór królewski do samego Króla Łokietka.
– Więcej miodu przyniesiemy we dwoje – zwrócił się do córki Anki.
– Od dziś będziemy razem podbierać miód pszczołom. Głupia nie jesteś to i szybko się nauczysz. – Ojciec sprzeciwu nie znosił to też Anka pośpiesznie głową kiwnęła.
– Tak ojcze.
Już dobry miesiąc mijał jak córka z ojcem miód do beczek znosi. Ance opuchlizna po pierwszych ukąszeniach owadów zeszła. Znów była śliczna. O miodowych włosach i chabrowych oczach. Szkoda, że w okolicy żadnego młodzieńca nie uświadczysz. Cóż warte samotne życie córki puszczaka. Pustelnia.
– Pszczoły okrada, miód chciwie gromadzi ponad miarę, las niszczy, braci niedźwiedzi wykpiwa. – takich to leśnych duchów rozmowy na temat Mlisa wiatr roznosił po puszczy.
– Do zmierzchu czasu jeszcze dość jednak wracać trzeba bo droga daleka. – Powiedział ojciec do córki podając jej garniec pełen miodu. Dźwigają połyskującą w dzbanach zdobycz.
– Prosto trzeba nieść, by nektaru nie stracić!
Ance wydawało się, że ilekroć przechodzi w tym miejscu czuje czyjś wzrok na sobie. Przekonana była, że nie jest to wzrok roślin, zwierząt, czuła, że ktoś ją obserwuje.
– Najtrudniejszy to etap wyprawy, noga w bagnisku utknie, miód się wyleje i dzień zmarnowany. – przed topielicami ojciec zawsze przestrzega – najważniejsze, żeby nie spoglądać na swoje odbicie w ługowych wodach, zawsze w nim licho siedzi lub topielica i tak w głowie zawróci, tak zakołuje, że aby patrzeć jak w odmęty wciągnie.
Promienie popołudniowego słońca radośnie jeszcze oświetlały rozlewiska i okoliczne drzewa. Mliś bagnisko znał doskonale, szedł pierwszy, od kępy do kępy. Omijając zdradliwe, torfowe oparzeliska. Przystanął. Rozejrzał się
– Bądź uważna, bo bagno co dzień to inne. – przestrzegał. – Jeszcze parę kroków i twardy grunt.
Anka skupiona w milczeniu podążała za ojcem. Słowa przestróg dudniły jej w głowie. Bała się. Zawsze najbardziej bała się tego miejsca. – Dobrze, że już stąd wychodzimy. – myślała. Prawa noga Mlisa ześlizgnęła się z twardej kępy. zachwiał się, a ciało jego odchyliło się do tyłu. Traci równowagę. A mimo to desperacko dźwiga dzban w górę. Trzęsawisko zawirowało. Mchy jakby zassały powietrze. Wypuszczają zielone łap, chwytają chłopa za uda, za gardło, ciągną do siebie. Mliś dzbanu nie puszcza. Na oczach córki zapada się z nim w zielonych porostach. Anka wyrzuciła dzban, a chwyciła brzozową gałąź podając ją ojcu.
– Tato rzuć dzban a chwyć gałąź, ratuj się ! – krzyknęła.
Na nic prośby Anki, na nic jej płacz. Ojciec zniknął wśród zielonych mchów i wodorostów. Znad grzęzawiska unoszą się mgliste opary przesiąknięte intensywnym fetorem przegniłych resztek torfu. Tańczą, przybierają złowrogie kształty obcych ludzi. (Ludzie mówią, że to kształty tych utopionych lub zaczarowanych przez licho.). Spowiły oczy dziewczyny. Nie wydobyła z przerażenia ani słowa, mimo, że tak bardzo chciała krzyczeć ratunku. Wodorosty dotykają, łapią śliskimi kończynami za nogi. Są już wszędzie, wciągają do bagniska.
– To koniec – pomyślała.
Wtem silnym ramieniem ktoś objął na wpół omdlałą dziewczynę. Wyrwał z oparów i brudnych łap torfowiska.
– Ktoś ty?
– Nazywam się Kręp. – wyprowadził Ankę na suchy brzeg.
– Ratuj ojca, błagam.
Kręp wskoczył w mokradła. Za nim podążała struga czystej wody. Złączyła się w niewielkie jeziorko z inną czystą wodą, stworzyła tak silny wir, który wyrzucał na brzeg wszystko co ugrzęzło w ostatnich latach w mokradłach: pnie drzew, koła od wozów kupieckich i starego Mlisa z dzbanem w rękach. Chciwiec nawet pod wodą ich nie wypuścił. Bagno po chwili przycichło. Srebrne strużki czystej wody, swą pajęczyną, znów pokryły torfowisko. Słońce zachodziło. Jedynie bagienny odór i mokre ubrania były niemymi świadkami niezwykłego wydarzenia. Mliś długo łapał powietrze, zanim do córki przemówił.
– Całaś?
– Tak.
– To dobrze – odetchnął. – A miód?
– Miód przepadł.
– Ja swego nie puściłem – spojrzał na dzban, a tam miód zmieszany z torfem.
– Nieszczęście !
– Ojcze to szczęście, że żyjemy. Że Kręp nas uratował.
– Kręp? …już gdzieś słyszałem te imię. Ciemno, ruszajmy do chaty, żeby złego po nocy nie kusić.
– Tato trzeba mu podziękować.
– Jutro, jutro córeczko… (nie wiadomo czy skończyłoby się na samym dziękowaniu, może za ratunek orzechów, lub co gorsza miodu sobie zażąda. Jakiś czas tamtędy chodził nie będę to ten Kręp o przysłudze zapomni).
Tej nocy Anka nie spała – myślała o Krępie a serduszko mocno jej biło. Który to już z kolei ranek jak Anka staje nad brzegiem bagniska i smutno spogląda na obszerne rozlewisko. Tak jak gdyby oczekiwała na spotkanie. Tęskni. Oczyma wodzi po zaroślach. Na strudze pojawiają się srebrzyste nitki czystej wody, łączą się. Przybierają ludzki kształt. Dziewczyna cofa się przerażona. Z wody wynurza się Kręp.
– Witaj Aniu.
– Witaj, przyszłam, żeby Ci podziękować za ratunek.
– Nie trzeba, nie dziękuj. Czy Ty nic nie rozumiesz? Ja ratowałbym Cię 100 i 1000 razy. Nawet gdybym musiał wskoczyć w ogień, a woda to przecież mój żywioł.
– Dlaczego? – pyta Anna wstydliwie opuszczając wzrok. Policzki ogrzane krwią poczerwieniały mocniej a serce biło szybciej. Świat znów zawirował. W oczach pociemniało.
– Kocham Cie Aniu i chcę, żebyś była ze mną, żebyś była moją żoną.
Kręp był pięknym silnym młodzieńcem. Podobał się bardzo Annie. Pokochała go od pierwszego spotkania – ja też Cie kocham!
Od tej pory spotykali się codziennie. Spotykali się tak przez jesień zimę, wiosnę, lato. Biegali po leśnych wąwozach, łąkach, polanach i nad brzegami ługów. Kręp dbał o wszystko, o pożywienie dla ciała i radość dla duszy.
– Nie zajmujesz się myślistwem, nie zbierasz leśnych owoców, nie jesteś puszczakiem, kim jesteś?
– Bałem się Ci wyjawić tę prawdę. Nie jestem człowiekiem, mogę przybierać i przeobrażać się w różne postacie – Anna zbladła – Mimo, że wiele postaci to jedno mam serce, które bije tylko dla ciebie. Jestem duchem leśnym, strażnikiem czystego źródła. Woda musi być czysta. Pilnuję by grzęzawiska nadmiernie się nie rozrastały, by nie zabierały i zatruwały wody pitnej dla ludzi, zwierząt i roślin.
– Nie mogę cię poślubić, przecież nie jesteś człowiekiem – płacze dziewczyna – a życia bez ciebie dla mnie nie ma.
– Żyj ze mną Aniu. Zbuduję w gęstwinie chatę lub zamczysko, będziesz szczęśliwa.
Anka tak mocno kochała Krępa, że samotne życie jej nie przerażało, choć nie tak wyobrażała sobie swoją przyszłość. Marzyła o mężu który będzie uprawiał pole, o kościelnych ślubach, o gwarnej wsi pełnej sąsiadów a tu duchy, pustkowie i leśne ostępy.
– A ojciec? Nigdy mi nie wybaczy, chciałabym mieć jego błogosławieństwo.
– Porozmawiajmy z nim. –
Rozmawiać nie trzeba było. Mliś od dawna szpiegował parę zakochanych. Teraz, gdy wyszła prawda na jaw, w szale rzucił się na Krępa. chciał go zamordować. Lecz jak pokonać ducha, który znika za drzewem, wyrasta za plecami. Zrozpaczony legł na ściółce i gorzko zapłakał.
– Czarcie córkę mi ukradłeś. Czary na nią rzuciłeś, żeby w sobie rozkochać. Ona dla ludzi chowana. Za miód i orzechy posag szykowałem. te dziecko matki nie miało…
– Tato będę szczęśliwa z Krępem, tylko mnie pobłogosław –
– Muszę wiedzieć, czy on potrafi o ciebie zadbać i czy ma szczere zamiary. W głowie Mlisa zrodził się przebiegły plan.
– Każdy wie, że leśne duchy znają miejsca ukrytych w Puszczy Skarbów. Pokaż gdzie on jest a udowodnisz, dobre intencje i szczere zamiary –
Kręp uśmiechnął się znacząco. Poprowadził głębokim wąwozem na południe. Wąwóz się kończy tam gdzie wyrastają trzy potężne jawory.
– Są tu dwa skarby – oznajmił. – Jeden dla tych którzy złoto kochają a drugi dla tych, którzy innych kochają. – Tu odgarnął zeszłoroczne liście, odsłonił głaz i wydobył szkatułę pełną złota. Prawdziwy majątek. Oczy chłopa zaświeciły mocniej niż owe złote talarki.
– Bierz skarb jest Twój. Możesz dać Annie szczęście błogosławiąc naszą miłość.
Mliś spojrzał badawczo. Pomyślał, cóż, przy takim zuchu nic złego jej nie spotka. Pobłogosławił swe dziecko i Krępa.
– A ten drugi skarb?
– Jest zakopany głębiej, na dwóch chłopów. Znajdziesz kamień, który trzeba przesunąć i tam ujrzysz drugi skarb. Skarb, którego ja jestem strażnikiem.
Uradowana Anka rzuciła się na szyję Krępa.
– Tato zamieszkaj z nami.
– Tak tak, tylko porachuje talarki, wydobędę drugi skarb. Na razie zostawcie mnie w spokoju.
Kręp i Anka szczęśliwi pobiegli wzdłuż wąwozu. Puszczak przed zmrokiem dół ogromy na dwóch chłopów wykopał.
– Jest kamień! – drągiem podważa a tam spod głazu lodowata woda źródlana tryska. Woda najczystsza w całej puszczy. O nieznanym smaku. Chłodna jakby z samego księżyca skapywała. Gdy zrosi uschłe źdźbła traw to zaraz zielenieją. Podbiały, wrzosy, konwalie, borówki, rosiczki, piękniejsze rosną niż gdzie indziej. Wdzięczniej pachną, szybciej leczą. Mliś skarbu coraz histeryczniej szuka. Resztkami sił wali drągiem w miejsce pod drugim kamieniem. A tam woda coraz obficiej wypływa. Tryska w górę i zalewa oczy.
– Oszukałeś mnie, nikczemniku, tu nie ma skarbu !
Strudzony ciężką pracą przy wykopie, z poczuciem, że został wykpiony napił się źródlanej wody. Jeden łyk, drugi. Jakby lepiej mu się zrobiło. Woda pyszna, nigdy tak dobrej nie pił. Ochłonął. Przysiadł na jaworowym konarze i spogląda w cichości jak strumień tanecznie wije się zakolami, szemrze puszczańską muzykę. Piękny to widok dla duszy i ciała strudzonego człowieka. A gdy ujrzał, że do strumienia garną się trawy i kwiatuszki, że pochyla się tam czosnek niedźwiedzi, frunął ptaszki i sarenki by ugasić pragnienie. Zawstydził się swej niegodziwości. Pomyślał „przywołam dzieci do siebie, przeproszę za chciwość”. Zmrok już dawno zapadł nad Knieją. Tylko księżyc przeglądał się w srebrzystej źródlanej wodzie.
Podobno, że gdy powstaje źródło zawsze będzie powtarzać swym szumem usłyszany pierwszy głos. A tu, cisze przerywa jedynie głos wołającego ojca.
– Kręp! Anka! Kręp i Anka. Krępczanka, Krępianka. – wtórowało echo strumieniowi.
Duchów leśnych już dzisiaj rzadziej można spotkać. Pozostają jednak po nich ślady w postaci nazw rzek, uroczysk i ługów. Zdarza się, że dzisiaj przed wieczorem, gdy uda się wsłuchać w szum potoku, można usłyszeć głos Mlisia: Kręp! Anka! Kręp i Anka. Krępczanka, Krępianka.